poniedziałek, 13 stycznia 2014

Rozdział 3

Nora Kimbley (dzień):

Łzy. Uścisk w gardle. Presja. Ból. To chyba jedyne rzeczy jakie zapamiętałam z zeszłego tygodnia. Zdecydowanie można powiedzieć, że to był najgorszy tydzień w moim życiu.

Rozejrzałam się dookoła. Gdzieś po lewej majaczył się zamazany złoty kształt, kolejnej wydmy, po prawej i przede mną krajobraz ukazywał surowe, pustynne bezdroże, a za mną… gdzie był Róg Obfitości. Westchnęłam i dla pewności obejrzałam się jeszcze kilka razy w każda stronę, żeby mieć pewności, że nic mi nie grozi, po czym z wielką złością rzuciłam swój bagaż jakiś metr ode mnie. - Obiecałaś sobie, Noro Kimbely, – wysyczałam przez zęby sama do siebie, zaciskając piąstki – że nie będziesz płakać. Ani na dożynkach, ani w pociągu, ani w Kapitolu, ani na arenie a tym bardziej nie podczas swojej śmierci.- warknęłam, ale czułam, że jest już za późno. Gulę w gardle czułam już od dłuższego czasu, tak samo jak pieczenie powiek, chociaż co do nich nie była pewna, czy to przez to w jak beznadziejnej sytuacji się znalazłam, czy dlatego, ze słońce tak piecze. Teraz nie miałam żadnych wątpliwości.
Rozjechałam się na pisaku i głośno załkałam. W tym momencie chciałabym bym być tylko w domu i niczego więcej. Przyłożyłam dłonie do twarzy i zaszlochałam po raz kolejny, po czym przejechałam palcami po twarzy. Jestem beznadziejna. Otarłam oczy i podkuliłam nogi pod brodę. -Wdech, wydech. Będzie dobrze, tak? – uszczypnęłam się w ramię – Nie histeryzuj, dziewczyno. Miałaś jeden z najlepszych wyników podczas prezentacji, ludzie cię pokochali dzięki Cesarowi, zwinęłaś trzy plecaki i wcisnęłaś ludziom o sobie takie kity, że głowa boli, głupio by było poddać się na starcie. Poza tym, jak będziesz użalać się nad sobą i tak nic nie zrobisz tylko się odwodnisz. - szepnęłam i uśmiechnęłam się niepewnie. Mówienie do siebie w drugiej osobie, w trudnych sytuacjach zawsze ją jakoś uspokajało. Pociągnęłam głośno nosem i jeszcze raz przejechałam ręką po twarzy. Podnosząc leniwie jedną powiekę zerknęłam w stronę bagażu, z którym biegłam przez… dłuższy okres czasu. Jeden duży plecak turystyczny, jeden średni i jeden najmniejszy, do którego zgarnęłam zestaw noży. Nie miałam siły się zająć przeglądaniem tego co jest w środku. Najchętniej położyłabym się spać, bo dosłownie padałam ze zmęczenia, przez wędrówkę w pełnym słońcu, która trwała góra dwie godziny, co jeszcze bardziej mnie przerażało, że przez tak krótki okres czasu tak szybko się zmęczyłam. Osunęłam się na piasek i spojrzałam w górę na słońce, które na chwilę mnie oślepiło.
- Do dupy.- powiedziałam już z pełnym spokojem, bez płaczu, zupełnie rozluźniona. Huśtawki nastrojów, co poradzisz. Po krótkim napadzie histerii i dwóch godzinach wędrówki pieszej w słońcu, podczas której można przemyśleć sobie różne aspekty trafienia w wieku piętnastu lat na arenę, jak trybut z pierwszego dystryktu, czułam, dogłębną i ogarniającą mnie zewsząd pustkę. – Jestem w totalnej, cholernej dupie. – Momentalnie wstałam, by jakby dla potwierdzenia zobaczyć, że obok mnie nie wyrosła wielka oaza, po czym znowu opadłam na piasek. – Środek pustyni, nie ogarniam gdzie jestem a moje ciało odmawia posłuszeństwa by zajrzeć do zwiniętych plecaków. Nigdy nie sądziłam, że umrę z powodu wycieńczenia i mojego lenistwa- szepnęłam i zrobiłam duży wdech, wciągając gorące powietrze. Jakby na to nie patrzeć to był całkiem… udany tydzień, gdyby przeoczyć to, że przez jego wydarzenie z pewnością umrę i nawet jeśli okazał się najgorszym w moim życiu. Zamknęłam oczy by móc zobaczyć ostanie wydarzenia, licząc na to, że to mnie trochę uspokoi.
***
Poranek w Dożynki. To był poniedziałek czy wtorek? Dłuższą chwilę nad tym zastawiałam ale ostatecznie, stanęło na tym, że „były one na początku tygodnia” . W domu pachniało chlebem i świeżo zrobioną jajecznicą. Mama siedziała w kuchni w różowym szlafroku a tata przy kuchence nakładał właśnie śniadanie na talerze. Mój młodszy brat przebiegł koło mnie na schodach w swoich nowych kapciach w kształcie żab, wskoczył na krzesło i od razu wpałaszował swoją porcję cały czas mówiąc o tym, jak nie może się doczekać aż po Dożynkach całą rodziną pójdziemy nad rzekę na piknik i może uda mu się przekonać mamę, by pozwoliła mu się zanurzyć do kolan w wodzie. Niestety w tym roku nie odwiedziliśmy rzeki całą rodziną.

Pamiętam, że na początku nawet nie płakałam. W pewnym sensie byłam nawet dumna, że to moje nazwisko wylosowali, a na pożegnaniach się śmiałam i żartowałam. Teraz sobie myślę, że wtedy nie byłam po prostu świadoma tego co się stało. Przez cały czas drogi do Kapitolu, wszystkich zabiegów, przymierzania strojów, parady trybutów, prezentacji telewizyjnej, tych wszystkich momentów gdzie wszyscy skakali dookoła mnie a ja miałam się czym zająć …. Aż do wieczoru poprzedzającego wyjście na arenę. Nie spałam z nerwów, byłam tak rozdrażniona, że nawet nie mogłam sobie spokojnie w ciszy popłakać. Cały czas biegałam do toalety, by zwymiotować, ale nie miałam czym. A nad ranem sobie obiecałam, że spróbuję wrócić do domu.

Potem znowu wszystko działo się cholernie szybko i jakby urwał mi się film. Kolejne wspomnienia powróciły do mnie wraz z wyjechaniem na platformie, na powierzchnię.

Wdech. Wydech. Odliczanie zostało rozpoczęte, tak, również w mojej głowie.  10
 -
 9
 -
 8
 - Wdech. Wydech. Pierwsze co poczułam to żar słońca, które mnie wspaniałomyślnie oślepiło. Przez głowę przemknęła mi myśl, że tylko ja jestem taką sierotą i będąc nie całe kilka sekund na arenie, potrafię dostać poważnego światłowstrętu, ale jednak się myliłam. Zmrużyłam oczy i kątem oka dostrzegłam, że inni mają ten sam problem.
 7
 -
 6
 -
 5
 -
Wdech. Wydech. Przysunęłam do twarzy dłonie zwinięte w łódeczki i skupiłam powracający wzrok na Rogu Obfitości. Byłam szybka, najszybsza na krótsze dystanse na całą szkołę w jedynce, a teraz moi przeciwnicy są chwilowo oślepieni a za chwilę zapewne zaczną podziwiać cudy natury, naszej „wyczekanej” areny. Mnie jakoś mało ta natura obchodzi.
 4
 -
 3
 -

Wdech. Wydech. Duży plecak u wylotu Rogu, koło stołu z rzutkami i trochę mniejszy, idealnie kilkanaście metrów przede mną. To jest mój aktualny cel życiowy, mogę go zrealizować i spokojnie umrzeć, pomyślałam sarkastycznie. W jedynce zawsze tak mówiłam. _
 2
 -
 1
 -
 0
 
-  Pomyślnych igrzysk i niech los Wam sprzyja, zdążyłam pomyśleć i rzuciłam się biegiem w stronę upatrzonych zdobyczy. Pokonałam już jedną trzecią dystansu od małego plecaka do stołu z rzutkami a większość zawodników, dopiero, zaczynała kontaktować co się dzieje. Nie umiejąc zapanować nad szczęściem, które było związane z kilkoma zarobionymi sekundami zaśmiałam się głośno, jednocześnie dobiegając do stołu. Nie miałam czasu na bawienie się i wybieranie najlepszych okazów z mojej ulubionej broni, więc zrobiłam to, co teraz w sumie wydaje mi się największą głupotą świata, czyli zgarnęłam około dwadzieścia pięć noży do plecaka, raniąc sobie przy tym rękę i nie zważając na rolę danego noża i jego rękojeść. Nowa dawka adrenaliny dotarła do moich żył, kiedy zobaczyłam, że chłopak z jedynki zaczyna biec w moja stronę coraz szybciej… Pogieło go czy co? Idiota nie może mnie teraz zabić! Nie taki był plan! Dźwignęłam duży plecak turystyczny na plecy. Był prawie mojej wielkości, co raczej z moim wzrostem nie jest trudne ale był też zadziwiająco lekki, co mnie lekko niepokoiło. Złapałam mniejszy plecak z nożami do lewej ręki i jeszcze pierwszy lepszy, który leżał na małej kupce różności obok. Spojrzałam w bok, teraz już raczej wszyscy biegli w stronę Rogu. Chłopak z jedynki nie spuszczał ze mnie wzroku i uśmiechał się do mnie obleśnie, ale na swój sposób dość… pociągająco. Nie umiałam oderwać od niego wzroku, przez parę chwil, jednocześnie walcząc z pasem biodrowym największego plecaka. Pyknięcie zatrzasku. Chwała Ci Panie, pomyślałam i rzuciłam się do ucieczki. To nie jest tak, że się bałam, bo w przypływie tak dużej ilości adrenaliny strach, to jedyna rzecz, o której można pomyśleć bo, oczywiście mogłam tam stanąć wyciągnąć jedno z tych cudeniek, na które nie wiem ile bym musiała harować w naszym dystrykcie i po prostu dobrze wycelować w brzuch, lub w nogę, jednak nie chciałam tracić czasu. Biegłam ile sił w nogach zostawiając za sobą krwawą jatkę, z czasem zwalniałam i powoli opadając z sił.
***
Otworzyłam oczy z żenującym jękiem, że moje wspomnienia kończą się na momencie, w którym jestem i znów muszę powrócić do rzeczywistości. Oparłam się na łokciach i obejrzałam dokładnie całe ciało, sprawdzając czy nie nabawiłam się pod drodze jakiś oparzeń i innych pierdół, przez które mogłam zginąć. Chude ręce miałam spocone i brudne, a po prawej ręce ciągnęła się długa płytka szrama. Rana cięta, dość płytka, powierzchowna rana skóry, wyrecytowałam w głowie, przypominając sobie nauki mamy, która była lekarzem naczelnym dystryktu. Trochę krwi straciłam nie da się ukryć, ale nie była to duża ilość, więc bardziej obawiałam się zakażenia i stracenia krwi. Nogawki ciemnozielonych bojówek podwinęłam na wysokość łydki, związałam, sięgające do ramion, napuszone i falowane włosy w kok i przysunęłam do siebie wszystkie trzy plecaki. Największy miał główną komorę i dwie mniejsze. Bez zastanowienia otworzyłam tą największą a w środku czekała mnie mała niespodzianka. Nigdy nie sądziłam, że w taki lekkim plecaku, może być tyle rzeczy. Mały śpiwór, z wytrzymałością do minus pięciu stopni (na jego widok, wprost pisnęłam, mając świadomość , że w nocy, nie będę musiała umierać z zimna!) karimata, lina, zapałki, apteczka, dwa spore baniaczki z wodą i jeden pusty bukłak. Wyłożyłam rzeczy i rozłożyłam je dookoła siebie a potem zabrałam się za średni plecak. Znajdowało się tam trochę jedzenia z długim terminem przydatności, mała buteleczka wody, wielkości mojej dłoni mokre chusteczki i…
- O słodki Boże – szepnęłam biorąc do ręki czapkę w kolorze pustynnego moro i okulary przeciwsłoneczne. Nigdy nie sądziłam, że będę śmiała się jak wariatka, kiedy dostanę zwykłą czapkę z daszkiem. – A jednak, cuda się zdarzają – żachnęłam. Teraz przyjemniej nie umrę z powodu udaru słonecznego. Na samym dnie plecaka leżał jeszcze noktowizor, ale nie napawał mnie tak entuzjazmem jak czapka z daszkiem. Spakowałam wszystko do dużego plecaka, pozostawiając wyciągnięte bandaże i wodę utlenioną z apteczki, okulary przeciwsłoneczne, czapkę z daszkiem i buteleczkę wody i zabrałam się za segregacje broni. Trzy rzutki przyczepiłam do pasa na prawym biodrze i jedną na lewym wraz z jednym nożem do walki wręcz oraz jednym surwiwalowym. Na palcach zamocowałam mały zestaw trzech lekkich nożyków i jeszcze jedną rzutkę wrzuciłam do kieszeni obszernych spodni a resztę zwinęłam do najmniejszego plecaka, by potem wsadzić go do największego. Rozprawiałam przez chwilę opcje wyrzucenia dwóch mniejszych plecaków, jednak potem stwierdzałam, że to pomysł absurdalny. Zabandażowałam rękę i pociągnęłam spory łyk wody z butelki, i obtarłam twarz mokrymi chusteczkami. Na sam koniec spakowałam wszystko do plecaka, obniżyłam znacznie koka, tak abym mogła ubrać czapkę gdy nagle zauważyłam jakiś ruch po mojej prawej. Moja prawa ręka momentalnie sięgnęła do noży po prawej stronie pasa, przy okazji delikatnie wykonując ruch nadgarstka tak, by zestaw mały nożyków wyszedł z zasuwni. Zrobiłam krok do przodu by zobaczyć, czy mi się przywidziało, czy naprawdę przed chwilą zobaczyłam kolorowy ogon. Podniosłam mały kamyk i rzuciłam w miejsce gdzie zamajaczyły się barwy.
- A!- krzyknęłam kiedy usłyszałam za sobą donośny pisk, odwróciłam się momentalnie i byłam dość zdziwiona. Na moim plecaku siedział wielki, majestatyczny prawie metrowy paw. – Co. Do. Jasnej. Cholery. Na. Pustyni. Robi. Paw? – wysyczałam przez zaciśnięte zęby, a ptak zaczął przyglądać mi się uważnie. Zmiech? Ale co na pustyni, robiłby paw, jako zmiech, cholera? Warknęłam ze złości na organizatorów. Przygryzałam wargę i wycelowałam kilka centymetrów nad głową zwierzęcia. Nie chciałam go zabić, tylko zobaczyć jak zareaguje. Wdech, wydech. Szybki i zarazem płynny ruch nadgarstkiem. Zasuwania odskoczyła a jeden z małych noży poszybowała prosto do celu. Ptak zaskrzeczał i podnosząc skrzydła do góry uniknął rzutu. Tak jak planowałam. Paw popatrzył na mnie pobłażliwie i jakby… z dumą? Dobry rzut moja droga- usłyszałam w głowie – Choć niecelny. Nie zabijaj od razu swojej rodziny. Pierwsze spotkanie po piętnastu latach chyba nie powinno tak wyglądać. Otworzyłam szeroko oczy i upadłam na kolana.
- Zwariowałam. Cholera zwariowałam. Mam udar, albo… to fatamorgana…
Skarbie, to nie jest żadna fatamorgana, choć pewnie chciałabyś żeby tak było – ptak zaskrzeczał a ja znów usłyszałam melodyjny głos podobny do mojego. Wstałam zacisnęłam pięść lewej ręki a prawą znów się zamachnęłam. Nóż przeciął powietrze ze świstem i przeleciał nad głową ptaka, ten zapiszczał z oburzeniem. Niedorzeczne. Myślałam, że będziesz lepiej wychowana, herosko. -Jak mnie nazwałaś? - zapytałam, przygotowując kolejny nóż. - ZADAŁA CI PYTANIE. JAK MNIE NAZWAŁAŚ? – krzyknęłam i znów nóż poleciał w powietrze by idealnie przeciąć skórę na karku zwierzęcia.
Moja droga! Kultura zobowiązuje przy kontakcie z boginią! A szczególnie z własną matką. – wysyczał paw ukazując ostre białe ząbki. Myślałam, że ptaki, nie mają zębów. - Jak mnie nazwałaś? – zapytałam nieugięta
Mogę Cię nazywać jak chcę, Noro. Herosem, Najpotężniejszą, Córką Wszechmogącej. Bo tym wszystkim jesteś.
- Miło było, też czasem lubię być na haju, ale mam ważniejsze sprawy niż rozmawianie z urojonym ptakiem- powiedziałam bardziej sama do siebie, co miało być nakazem do zaprzestania tworzenia jakichkolwiek snów na jawie. Podeszłam do plecaka z namysłem założenia go i oddalenia się w jak najszybszym czasie jednak w momencie kiedy sięgnęłam po szelkę, ptak boleśnie mnie uszczypnął. Upadłam na plecy, ze zdziwienia i strachu.
- Więc jednak Cię nie uroiłam… - powiedziałam głośno dysząc i rozmasowując bolące miejsce. Oczywiście, że nie Córo Najwyższej. – zadrwił ptak – chodź za mną, jeśli Ci łaska, Herosie.
- Nie uroiłam Cię, ale nadal nie wiem kim, lub czym jesteś – krzyknęłam za pawiem, który zdążył oddalić się już dobre parę metrów, podlatując. Na moje słowa przystaną i wygiął dostojną szyję w łuk. – Mam Ci zaufać, a może jesteś zmiechem. – powiedziałam z odrazą wstając i odgarniając kręcony kosmyk na bok. Bardzo się we mnie wdałaś Półbogini. We wszystkim. W tym jak mówisz, jak patrzysz na świat, we wszystkim. Trzeba tylko rozbudzić to co, się w tobie tli – powiedział ptak podlatując do mnie – podaj chorą rękę, Herosie.
- Po co?- zapytałam z odrazą. W tej sytuacji, jedyne o czym marzę tom podanie przerośniętemu kurczakowi chorej ręki. Boski plan.
- Podaj, rękę półbogini, inaczej się to może źle skończyć. – syknęło zwierze w mojej głowie a ja niechętnie podstawiłam chorą rękę pod dziób ptaka. W tej samej chwili Paw uronił trzy srebrne łzy, które spadły na ranę i przenikły przez bandaż. W miejscu rany poczułam mrowienie a następnie przyjemne zimno.
Twoja ręką jest zdrowa Półbogini. A teraz chodź ze mną.
- Mogę Ci zaufać? – zapytałam pewna siebie A czy ufasz swojej matce? -Oczywiście – odparłam momentalnie
Więc mi możesz zaufać tym bardziej. Odparł ptak i dostojnie krocząc ruszył przed siebie, a ja niemająca co zrobić , włożyłam plecak i ruszyłam za nim.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Mary Smith (Noc):
Siedziałam na fotelu w Pałacu Sprawiedliwości przodem do oparcia, wycierając w nie łzy. Nikt nie chciał nigdy być na arenie, ale dlaczego to trafiło na mnie? Czy drugi trybut myśli o tym samym? Czy ludzie tulący się za oknem, bo to nie oni zostali wybrani, czują krztę współczucia do nas? Takie pytania toczyły się w mojej głowie do czasu usłyszenia otwieranych drzwi. Gdy się obróciłam, ujrzałam twarz jej ojca, jego siwiejące już włosy i charakterystyczną koszulę dla rolników z jej dystryktu. Bez wahania wstałam i rzuciłam mu się na szyję, wycierając łzy w flanelę. Szepnął mi kilka słów o tym, że jej matka jest ze mną, że mam się nie martwić, że wrócę i będę bezpieczna, ale nim zdążyłam odpowiedzieć strażnicy nas rozdzielili. Krzyczałam, chciałam wrócić w bezpieczne objęcia, szarpałam się i.................
Obudziłam się z krzykiem za ścianą skał. Moje warkoczyki były już do kitu, więc je rozpuściłam, wytrzepując piach z włosów. Chłód nocy powiedział, że czas ruszać. Starałam się wędrować chłodną nocą, a w dzień odsypiać lekkim snem. Z plecaka, który zabrałam pierwszego dnia z rogu obfitości wyjęłam cienką bluzę, a zapakowałam śpiwór. Miałam tam jeszcze, od 36 godzin pustą, butelkę wody, nożyk, kilka zapałek i kartonik suszonych daktyli. Może miały być podpowiedzią, że nic poza pustynią tu nie znajdę? Poza tym miałam szczęście znajdując ostatni miecz oburęczny z wykrzywionym ostrzem. Używało się go jak kosy, co było mi znajomym uczuciem. Chciało mi się pić, więc postanowiłam ruszyć przed siebie. Nie wiele nas zostało. Jedni zabici przez siebie nawzajem, inni przez bestię z Kapitolu.Sama napotkałam się na jakiegoś chodzącego trupa, który zostawił mnie z poharatanymi nogami. Zany piekły gdy w dzień piasek uderzał o moje nogi, nieokryte nogawkami. Szłam widząc przez chwilę hologramy gwiazd, w następną już zdjęcia poległych z akompaniamentem hymnu Panemskiego. Mijały kolejne godziny, a ja stanowczo się odwadniałam. Zaczynałam już mieć zwidy, pojawiały mi się widoki mnie z dzieciństwa, biegającej po polu, a w cieniu moją mamę z opowiadań taty. Ale.... Dlaczego ona nagle do mnie podchodzi? Uśmiecha się? Czemu wygląda tak realistycznie? Wyciągnęła do mnie rękę, a ja drąc podałam jej swoją, po czym zemdlałam. Znowu sen, tym razem widzę właśnie moją mamę.
- Przepraszam, ale nie może mnie tu być, musiałam pojawić się w inny sposób.
-Ty... Ty żyjesz?
-Oczywiście słoneczko, dlaczego uważasz inaczej? - pytając zaczęła podchodzić do mnie z wyciągniętymi rękoma, ale cofnęłam się nieufnie.
-Dlaczego nas zostawiłaś? Dlaczego ten sen jest taki realistyczny? CZEMU SIEDZISZ W MOJEJ GŁOWIE SKORO W ŻYCIU CIĘ NIE WIDZIAŁAM?!
- Zawsze uwielbiałaś zadawać pytania, jednak to miejsce zabrało ci twój piękny uśmiech. Nie zostawiłam cię. Nam nie wolno się wami opiekować, pilnując upraw byście mieli co jeść, patrzyłam na ciebie. Dbałam o to by było ci dobrze. Tęskniłam, jak za każdym z twojego rodzeństwa.
-Przecież jestem jedynaczką. Kim w ogóle jesteś?
-Skarbie, mam na imię Demeter, a ty masz jeszcze chyba z 3 braci i 2 siostry. Jesteśmy w niebezpieczeństwie, a tu jest jeszcze kilka osób, takich jak ty, takich którzy mają pół kielicha krwi boskiej, a pół ludzkiej. Widzicie tu więcej niż inni śmiertelnicy, możecie wypełnić misję.
Nie wiedziałam czy mam się uśmiechnąć szeroko, gdyż ujrzałam swoją kochaną rodzicielkę czy płakać ze strachu. Po policzku poleciała mi jedna łza, ale z radością uśmiechnęłam Demeter.
-Muszę cię zostawić, moja droga. Mam nadzieję, ze się jeszcze zobaczymy...
Puściła mnie, a ja poczułam zimno połączone z przebudzeniem. Opierałam się o drzewo przed małym stawikiem. Trzęsąc się podeszłam i napiłam się ile tylko mogłam na raz i uzupełniłam butelkę. Spojrzałam na swój miecz. Jego ostrze nabrało szmaragdowego odcienia, a rękojeść zabłyszczała nowym wzorem roślinnym. Uśmiechnęłam się w niebo, tak jak robi każdy dziękując niewiadomemu. Po czym zaczęło wschodzić słońce.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Witajcie moi drodzy! jak wam podoba się rozdział z perspektywy Nory oraz Mary? Mamy dla was pytanie! Jak wam się podobają rozdziały wszystkich 6 bohaterów? Kogo z nich najbardziej polubiliście? ( prosimy o uzasadnienie ) Oraz czego oczekujecie w następnych rozdziałach?

sobota, 4 stycznia 2014

Rozdział 2

Chiara Sapphire:
Znajdowałam się w wydmie piaskowej. Tak w wydmie!  Piasek miałam wszędzie... Ech jakaś maskara. Dobrze , że mój mentor przesłał mi okulary. Dzięki temu coś widzę pod kilogramami... No tonami piasku. Myślałam gdzie teraz jest mój sprzymierzeniec. Może już został zabity... Albo gdzieś siedzi i się ukrywa. E. On i ukrywanie. Bardziej możliwe jest to pierwsze.
,, Zabty..."- kiedy to pomyślałam zaburczało mi w brzuchu. Moja sytuacja była kiepska bo moją jedyną bronią była włócznia... A jedzenie. Hm nie miałam jedzenia. Raz czy dwa znalazłam paczki z nim. W okolicach rogu. W tym momencie szansa na zdobycie tego była jedną na milion. Delikatnie  ,,wynurzyłam" się z piasku. Oglądnełam się czy nikogo nie ma.
,,Chyba nie mam wyboru. Musze szukać"-pomyślałam nie zadowolona. Zwinnie wyszłam z piasku i zaczełam się w cieniu wydm przemieszczać w stronę rogu obfitości. Miałam cichą nadzieję , że nikogo już tam nie ma. Oczywiście jak na blądynke przystało myliłam się. Zobaczyłam w nim bodajrze babke z piątego dystryktu. Facia i dziewczyne młoda z ósmego . O i jakiegoś chłopaka z dwunastego. Nie miałam szans dostać się po jedzenie. A mieli go pełno... Zaburczało mi w brzuchu.
,,O nie nie nie nie... Nie umrę z głodu" - uśmiechnęłam się sama do siebie- ,,No przynajmniej nie w drugi dzień igrzysk"
Nie wiem czemu byłam potymistką. Kiedy były wojny domowe i inne problemy zawsze byłam uśmiechniętą. No bo po co się martwić jak jest nadzieja. Chciałam wygrać igrzyska wraz ze swoim optynizmem. Pokazać ludziom , że wierzyłam i dałam rade! No ale to był dopier o drugi dzień. Nie myślałam wtedy o wygranej tylko o życiu. Szybko i nie spostrzegawczo ruszyłam. Kiedy dotarłam dość blisko usłyszałam co mówią.
-Erik. Masz te rzeczy- powiedział facio z ósemki rzucając jakimiś roślinami i gałęziami do chłopca z dwunastki.- Daj jej to a kiedy zajmie się swoimi ,,miksturkami" zabij.
Erik w odpowiedzi zaśmiał się i odszedł od rogu. Jeden problem.mniej.
-Ilu wczoraj zgineło? -zapytała dziewuszka
-Siedem... Zaraz zginie ósma. Zostaje nam 16 wieśniaków. Damy rade.
Musiałam myśleć  jak ich zwabić gdzieś inndziej. Zobaczyłam nie wielkie kamyczki. Wzięłam takich garść. I pokoleii rzucałam... Ha! Nie w nich. We wnętrze rogu.
-Słysysz? ,-zapytał zaniepokojony gościu.
-Chyba kogoś nie zabiłeś. Czy to ta z piątki??? - warkneła.
,,Ach te problemy sercowe na arenie"-zachichotałam.
-Skąd. - zarumienił się ale zaraz potem dodał- chodź to sprawdzić.-Mówiąc  to wszedł do piramidy. A ja bez zastanowienia cichaczem pomnełam do jedzenia. Gdy byłam już blisko usłyszałam ,,skrzyp" i zanurzyłam się w pisaku po pachy.
,,SUPER!" -pomyślałam z ironią próbując się wydostać. Miałam tylko pare sekund... Postanowiłam zdjąć buty ocierając się nogami. Chwile to zajęło... Ale za to szybko się wyczołgałam z ,,ruchomych piasków". Gdy tylko dotrałam do zapasów nie tylko zauwarzyłam jedzenie ale też plecak!. Nie zwlekając ani chwili dłużej  włożyłam suszone mięso , owoce i warzywa do plecaka. Chciałam coś zakosić więcej ale usłyszałam głosy więc uciekłam. Biegłam jak najdalej. Gdy byłam już dość daleko zwolniłam i usiadłam.pomiędzy jakimiś piramidami. A było ich tu pełno. Zaczęłam  wyrównywać swój oddech..byłam cholernie zmęczona. Szybko przejeglądnełam co miałam w plecaku. M.i.n. lina , chyba kompas , butelki wody itp. nie było źle. Usłyszałam krzyk. 
,,Ocho kolejny trybut out. Pewnie ta z dwunastki." Szkoda mi było jej. Nie znałam ją ale słyszałam o niej, że jest dobra w walce. itp.
Wracając do mnie. Robiło się ciemno. Musiałam znaleźć piramide/sfinksa/oaze do schronienia. Jeszcze  chwilę odpoczełam i pobiegłam w stronę oazy. Ale żeby się do niej dostać musiałam przejść labirynt piranid pułapek . Rozszyfrowałam to bez problemu. Co jak co ale sprytna byłam.  Były wszędzie kupki żwiru i piasku. W nich były mini bąby. No nie we wszystkich. Tan gdzie były te bąby były stranie małe wgłębienia. Praktycznie nie zauwarzanle. Widziałam , że czyjeś ciało tam lerzy ale nie zwracałam na nie uwagi. Szybko przeskoczyłam bąby i dostałam się miedzy piramidy... A Tam czekały na mnie gigantyczne skorpiony!!! Nie miałam z nimi szans. Było ich +/-  sześć. Zaczęłam uciekać ale dogoniły mnie i otoczyły. Musiałam stanąć do walki choć nie była równa.
,,No to chyba moja ostatnie minuty-uśmiechnęłam się -,,Ale zgine walcząc"

Emilia van Blood :
Po południu byłam w oazie. Opatrywałam pierwsze rany zadene od jakiegoś trybuta z trójki. Kiedy brałam łuk i plecak z rogu obfitości chciał dźgnąć mnie swoimi nożami czy czymś tam.Ale w ostatniej chwili  odskoczyłam biorąc łuk i dwie strzały z kołczanu . Kiedy tylko napiełam cięciwe  nagle ziemia zaczęła  zaczęła drżeć i chłoptaś dosłownie zapadł się  pod ziemię  ale  oczywiście musiał jeszcze rzucił tym swoim metalem w moją strone. Oberwałam w ramię.
No ale wracając do oazy. Kiedy skończyłam opatrywać rany wyjęłam z zdobytego plecaka dwie puste butelki  i napełniałam je wodą. Wtedy usłyszałam kroki. Szybko się zerwałam i zaraz celowałam z łuku  w strone tych dźwięków.  Na szczęście lub nie to był mój ,,kompan" Erik.
-Mógłbyś jak idziesz dawać nasze ustone znaki?!- ochrzaniłam go.-Jeszcze chwilę a oberwałbyś strzałą w łeb.
-I tak byś nie trafiła - warknoł.
Ten chłopak mnie porządnie irytował. Ogólnie dobrze walczył ale nic poza tym. No miał jeszcze niewyparzony język. Najchętniej zabiłabym go wtedy ale nie mogłam bo się umówiliśmy .
-Uważaj na słowa-spiorunowałam go wzrokiem i wróciłam do przerwanej czynności- Przyniosłeś rośliny , o które Cię prosiłam?-
W tym momencie poczułam , że rzucił nimi we mnie .
,,Wdech , wydech , wdech będziesz miała jeszcze okazje by go zabić"-pocieszałam się w duchu.
Kiedy napełniłam butelki wodą pitną jedną włożyłam do plecaka a drugą obok niego. Natomiast wyjęłam przybory do robienia trucizny na strzały. (miska , tłuczek , fiolki) .
Ponownie usiadłam  nad wodą i zaczęłam mieszać , zgniatać i rozcięczać rośliny. Przez ten czas nie zamierzałam odzywać się do Erika. Zupełnie nie obchodziło mnie co ten chłoptaś robi. Niestety powinno. Kiedy miałam już wystarczająco dużo trucizny obróciłam się w kierunku gdzie Erik miał pilnować mnie i plecaka. Ale go tam nie było.Delikatnie odłożyłam sprzent i ruszyłam gdzie powinien być ten głąb z plecakiem. Nie było w tym miejscu plecaka tylko butelka wody , kawałek mięsa , nóż , lina sztylet , kołczan. Byłam wściekła. Mogłam go już dawno zabić a nie użalać się nad kretynem. Kiedy zebrałam  do kupy to co mi zostało znalazłam czarny kamień z napisem ,,nie zawracaj sobie głowy , tak będzie lepiej."
,,Pewnie ten idiota to zostawił" - pomyślałam i Wziełam kamyk i rzuciłam nim jak najdalej umiałam. Nie widziałam co robić. Gdybym wzieła wszystko do ręki przeszkadzało by mi to i byłabym łatwym celem dla innych trybów. Postanowiłam , że fiolki z trucizna włożę do  kołczanu pomiędzy strzały. Z liny zrobiłam pas i przywiązałam do niego sztylet. Wszystko na siebie ubrałam , butelke wzielam do ręki i ruszyłam w stronę piramid.
***
Moim celem była jedna z mniejszych sfinksów. Chciałam mieć tam siedzibe. Szłam miedzy wydmami kiedy usłyszałam męski  głos.
-Dwunastka jak widzę .- krzyknął.
Kiedy tylko to powiedział  obróciłam się w jego stronę już napiętą cienciwą.
Był to chłoptaś z 2.Stał patrząc na mnie zwierzęcym wzrokiem z swoją, włócznią.
- Dwójka ,jak widzę - uśmiechnęłam się głupio i  mówiąc to  wypuściłam strzałę. Nie spodziewał się tego. Niestety był tak dalego , że strzała tylko delikatnie wiła mu się w ramię. Oczywiście wpadł w szał. Wyjął strzałę z ramienia , i zaczął  biec w moim kierunku. Wystrzeliłam jeszcze  3 strzały ale tylko jedna trafiła go w nogę.
,,Cholera... Zostało 20m." - myślałam.  Łatwo obliczałam wzrokowo merty i kliometry.
Widziałam , że została mi walka z sztyletem. Więc łuk założyłam na siebie a potrzebna broń odwiązałam od ,,pasa".On biegł a ja stałam.w Bez ruchu  z poważną miną.
,,15metrów ... 11 ...8...4 ..3.. Teraz!".
Z całej siły kopnełam piasek celując w jego twarz.Bałam się , że to nie zadziała ale jednak!
- Moje oczy!- chłopak zaczoł bezwładnie machać swoją włócznią we wszystkie strony. Niestety byłam w polu rażenia. Udawało mi się unikać. Za którymś tam razem chwyciłam go za ten przeklęty kij i pociągnełam z całej siły mając nadzieję , że się wywali. W życiu  się tak nie pomyliłam. Kiedy trzymałam kij on podniusł go wysoko. Przestałam dotykać podłoża. Zaraz potem rzucił mną o glebe a następnie próbował mnie dźgnąć. Powoli odzyskiwał wzrok. Musiałam szybko się oddalić.  Z leżenia ma plecach zrobiłam kozła tyłem i zaczęłam biec. Nie nie uciekłam. Potrzebowałam trochę czasu. Kiedy biegłam on pół - ślepy nadal próbował mnie dźgać. Kiedy byłam wzrastająco daleko zwinnym ruchem zdjęłam kołczan i łuk . Wciągnęłam trucizny i zamoczyłam trzy strzały. Poczym szybko napiełam łuk i wycelowałam w chłopaka. Zdążył się zoriętować , że wbija kij w piasek.
-Dopadne Cię-  krzyknął zaczął biec ( znów ) w moim kierunku. Naciągnełam mocno cięciwe i ją puściłam.  Wszystie 3 strzały wbiły się w niego.
,,No dalej... giń" myślałam.
On nadal biegł w moim kierunku. Aż nagle upadł. Dostał drgawek.
,, Działa"!
Zwinełam rzeczy i zaczełam biec w strone najblirzszej piramidy. 
W tym momencie mogłam być  łatwym celem.
***
Niestety nie zdążyłam przed zmrokiem dotrzeć do celu.
Miałam już dość atrakcji na ten dzień. Byłam wycienczona a to był dopiero drugi dzień igrzysk. Postanowiłam przespać się w małej oazie. Miałam nadzieję   że nie będę miała tego dnia więcej przygód. Niestety znowu się myliłam. Gdy do tarłam do celu wykopałam szybko mały dołek do którego włożyłam wszystko oprócz sztyletu. Tak dla bezpieczeństwa. Następnie wspiełam sie na palme i położyłam w niezbyt wygodnej pozycji. Chciałam zanim zasne szybko zoriętować się jak wygląda ta ,,plansza". Widziałam ciało jednego trybuta. Piramidy  , oazy i skorpiony atakujące jakąś dziewczyne.
,, Wróć. Skorpiony?"
Uznałam ,że było to świetne widowisko więc przyglądałam się uważnie. Dziewczyna jakoś sobie radziła ale później skorpiony ją dopadły. Czekałam na ciąg dalszy tego przedstawienia ale ni z tąd ni z owad zauważyłam coś dziwnego. Albo raczej kogoś. Był to mężczyzna. Z czarnymi średnio długimi włosami i bladą cerą ubrany w długie spodnie, bluzke i płaszcz.(Wszystko czarne). Ale ciekawe było to , że nie był trybutem.
,,Jak on znalazł się na arenie?!"- byłam w szoku.
Później do mnie dotarło , że owy mężczyzna obserwował mnie. No może nie obserwował. Poprostu się gapił. Kiedy spostrzegł , że go widzę pokazał mi czarny kamień po czym położył go na ziemi i się uśmiechnoł. Następnie sobie poszedł jak by nigdy nic i zniknoł z pola widzenia.,,To było dziwne". Szybko zeskoczyłam z palmy i ruszyłam w kierunku gdzie ostatnio widziałam facia w czerni. Kiedy tam sie znalazłam podniosłam owy kamień. Była na nim napisana wiadomość: ,, Twój wróg może być twoim przyjacielem" a na odwrocie ,,Nie wyrzucaj go tym razem". Zatkało mnie. Ale nagle intuicja podpowiadała mi , że muszę pomóc tej dziewczynie , którą widziałam. Lecz liczyłam się z tym , że  mogło być za późno. Zaczełam biec. Moje nogi same mnie prowadziły. Poczułam w sobie... pozytywną energie. Nie czułam jej od 6 lat. To było  dziwne. Wracając do biegu: szybko dotarłam do gigantycznych  skorponów.  Okazało się , że skorpionów było więcej niż widziałam. Ale 3/4 było już martwe.  Zostały tylko dwa.
,,Dobry ruch" pomyślałam kiedy wskoczyła na grzbiet jednego ze skorpionów.
Ale nie szło jej już zbyt dobrze. Skorpiony załapały ją i przymierzały strzypce do jej gardła. ,, Muszę działać"-pomyślałam i wybiegłam z ukrycia. Wskoczyłam nabjednego potwora i szybko wbiłam mu sztylet w głowę. Zaczol się miotać i nagle upadł a jego ,,kompan" rzucił dziewczyną i ruszył na mnie. Ja z głowy jednego skoczyłam na głowę drugiego. Ale nie było tak łatwo. Miał pancerz na głowie. Bezsensu próbowałam wbić sztylet w głowę. Nagle swoim ,,ogonem"  próbował mnie stracić. Wnet zaryzykowałam i za każdym razem gdy jego odwłok się zbliżał kopałam je i unikałam. I tak w koło. W pewnym momencie zamachnoł się by wbić we mnie żądło.Stanełam w bez ruchu. ,, 3... 2... 1..." I udeżył w moja strone a ja w ostatniej chwili odskoczłam. Mój plan zadziałał. Potwór przebił sobie pancerz... i też wstrzyknął sobie jad.
,,Tak!"- byłam w szoku. Ale szybko się pozbierałam i pobiegłam w stronę  dziewczyny, którą uratowałam.  Siedziała na głazie wycienczona. Chwyciłam ją za rękę.
-Masz siły biec?!- Spytałam.
Blondynka w odpowiedzi pokiwała głową. Ruszyliśmy w stronę mojej ostatniej kryjówki. Na miejscu pomogłam dziewczynie wspiąć się na palme a ja odkopałam moją broń wraz z butelką wody. Następnie dołączyłam do dziewczyny. Była chyba bardziej zmęczona niż ja albo udawała.
-Jestem Emilia van Blood- mówiąc to podałam jej butelke wody.- Dystrykt 12.
Spojrzała na mnie w lekkim szoku.
-  Dzięki . Jestem Chiara-uśmiechneła się  i wzieła oszczędny łyk. - Dystryk  5. - oddała mi butelke.- Dla... Dlaczego. Mnie uratowałaś.
Zatkało mnie. Spochmurniałam. Nie wiedziałam co jej odpowiedzieć. Coś w stylu : ,, zobaczyłam takiego faceta i.pomyślałam , że Cię uratuje." Nie... To było by głupie. W czasie dożynek coś tam mówił mój trener , żebym wyrobiła sobie relutacje... Więc to zastosowałam
-Nie musisz wiedzieć.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Rozdział 1

POV: Alex Angelo (Dzień)

Słysząc sygnał pobiegłem w kierunku piramidy. Znokautowałem jakiegoś kolesia z piątki i wszedłem do środka, rzucając się na plecak z zapasami i kusze z nabojami. Wybiegłem z stamtąd najszybciej jak mogłem, po drodze strzelając w serce tego samego kolesia, który przeze mnie wylądował w piasku przed piramida. Wyjąłem strzałkę z jego klatki piersiowej, doprowadzając go do szybszej śmierci. Na zewnątrz od razu uciekłem z dala od zgiełku. Trzymałem się boku, nie wchodziłem pomiędzy walczących. Musiałem znaleźć kryjówkę, a im szybciej zacznę, tym lepsza znajdę. Musze mieć dostęp do wody i cienia, jednocześnie pozostając w ukryciu. Postanowiłem ruszyć na wschód w poszukiwaniu oazy. Powinienem zorganizować kryjówkę niedaleko niej, ale nie na tyle blisko, by zostać wykrytym przez innych. Musiałem się poruszać niezauważony. Rozejrzałem się wokół. Po lewej miałem kotlinę miedzy pasami piaszczystej ziemi. Postanowiłem zejść niżej i poruszać się wzdłuż niej, dopóki nie dojdę do zakrętu. Na szczęście w plecaku znalazłem line. W tym momencie błogosławiłem mojego ojczyma za wszystkie godziny spędzone nad węzłami. Zawiązałem linę na krawędzi i opuściłem się na dół. Nie było tak wysoko. Poluzowałem linę na górze, by móc ją swobodnie ściągnąć i rozwiązałem węzeł, by ruszyć prosto tą zacienioną doliną. Od razu zrobiło się przyjemniej, gdy choć skrawek cienia osłonił moją skórę.

Szedłem.... Nie wiem ile. Może dwie godziny? W każdym bądź razie długi czas szedłem, gdy dotarłem do rozwidlenia. Postanowiłem usiąść tuż przed nim, by potem nie pomylić kierunku i zrobić małą przerwę. Wypiłem trochę wody z butelki. Musiałem być nawodniony, ale potrzebuje tego na potem. Nie wiem, jak długo zajmie mi dojście do oazy. W dodatku, teraz szedłem w cieniu, straciłem o wiele mniej płynów niż straciłbym normalnie. Przejrzałem jeszcze raz mój plecak. Cóż, był pełen wszystkiego. Koce, dwie butelki wody, z czego jedna już nie całkowicie pełna, suchy prowiant, konserwy... Nieźle. Dam rade. Musze. Musiałem wejść po pionowej ścianie skalnej sam z siebie, bez zabezpieczenia. Ciężko było, ale na szczęście już od dawna trenowałem w różnorodne zdolności w najbardziej ekstremalnych warunkach. Zeszło mi jakieś... Góra pól godziny. Oczywiście, nie obyło się bez lekkich otarć na kolanach czy dłoniach, ale to nic. Wziąłem orzeźwiający łyk wody. Tego mi było trzeba. teraz mogłem ruszyć w dalsza podroż. Rozejrzałem się dookoła. Na zachód od siebie zauważyłem oazę, ale nie było ani śladu innych. Musiałem ich zgubić. Uśmiechnąłem się. Czyli jeszcze tu nie dotarli. Ruszyłem tam, żwawym krokiem. Musze być tam pierwszy. Zeszła mi kolejna godzina nim się tam znalazłem. Idealne miejsce. Gdy szedłem napełnić butelkę z wodą i rozejrzeć się za czymś jadalnym, zauważyłem w ziemi jamę. Była za szeroka jak na skorpiony czy węże, w dodatku była też zakryta, jakby dawno nikt jej nie używał. Zapamiętałem to miejsce i liczyłem kroki od szczeliny do zbiornika wody. Raz, dwa, trzy... Trzysta metrów od oazy. Nie jest źle, jest wręcz idealnie. Woda była krystalicznie czysta, ale wolałem na razie nie ryzykować. Puki jeszcze mam co pić, nie będę po nią sięgał. Zebrałem za to trochę kokosów, które rosły na palnie przy wodzie. Cofnąłem się do mojej jamy, postawiłem plecak obok i zabrałem się za prace renowacyjne. Ściągnąłem z wierzchu sypki piasek i powiększyłem odrobinę otwór, bym mógł wejść do środka.

Oceniłem jamę od środka, która okazała się być podziemną grotą wyrzeźbioną przez ludzkie ręce. Ktoś zrobił tą grotę specjalnie, ona nie jest przypadkiem. Ostrożnie zszedłem na dół, zabierając mój plecak i trzymając kuszę w gotowości. Już po pierwszym kroku natrafiłem na pułapkę w postaci kolców w ścianie. Ostrożnie je ominąłem i zapaliłem pochodnie, trąc o siebie dwa krzemienie nad suchą trawą, którą znalazłem niedaleko oazy. Gdy miałem ogień, i światło, aż sapnąłem z wrażenia. Całe pomieszczenie było wyżłobione w piasku, łóżko, siedzisko i stół były zrobione z mocno zbitej gleby. Niedaleko łóżka stał stary plecak, wyglądający, jakby miał coś w środku. Jeśli tam coś będzie... Ostrożnie stawiałem kroki, a gdy wreszcie otworzyłem plecak, nie wiedziałem, czy uciekać, czy się cieszyć. Były tam liny, butelki, puste opakowania, które mogły by być przydatne, dodatkowy śpiwór i koc też. Był tam także mały, podręczny scyzoryk, który mógłby mi się bardzo przydać. Wadą tego było to, że pośrodku tych wszystkich wspaniałych rzeczy... była ludzka, zakrwawiona czaszka. Mogła mieć... nie wiem, około pięćdziesięciu lat? Śmierdziało teraz jak nie wiem, ale potrzebowałem wyciągnąć stamtąd parę rzeczy. Postanowiłem głowę wystawić niedaleko mojej kryjówki jako ostrzeżenie. W ten sposób miałem takowy gwarant, że większość będzie mnie unikać. Przynajmniej tyle. Wypłukałem wszystkie śmierdzące rzeczy w oazie i szybko wróciłem do swojej kryjówki, jedząc jednego kokosa. W nocy miałem zamiar zapolować na jakiegoś węża, żeby nie żyć tylko na kokosach i przesyłkach od sponsorów. Westchnąłem ciężko. To będzie trudny okres czasu.... Skoro miałem pojemniki i ogień, przy okazji nabrałem ze sobą trochę wody, by przygotować ją do picia w razie, gdybym musiał tu siedzieć przez dłuższy okres czasu. Gdy wróciłem i umieściłem metalowe puszki z H2O w prowizorycznym ognisku, które miałem zamiar potem udoskonalić, położyłem się, by złapać trochę snu. W nocy się naszukam tych jadowitych bestii. Sprawdziłem wreszcie godzinę. Była osiemnasta. Szybko minęło. Wlazłem w śpiwór, zawinąłem się dodatkowo kocem i zapadłem w czujny sen.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

POV: Max Harris (Noc)
Robiło się już powoli ciemno. Niestety nie znalazłem żadnego dobrego miejsca na spoczynek. Piasek, słońce, skwar - jednym słowem pustynia. Jest tyle innych miejsc, chociaż by las, gdzie łatwo byłoby znaleźć jedzenie lub coś do picia. Ale oczywiście! Kapitol musiał nas zostawić na nędznej pustyni! Kopnąłem piasek aby wyładować swoją energie, chociaż nic to nie dało.
- Tu mogę spokojnie umrzeć z pragnienia! - powiedziałem sobie po cichu. W oddali zauważyłem coś, co przypominało palmy oraz wodę. To jest to! Ucieszony pobiegłem szybko do oazy, by namoczyć moją spaloną twarz oraz zaspokoić pragnienie. Usiadłem obok wody, ściągnąłem swój plecak, wyciągnąłem plastikową butelką i napełniłem ją. Zrobiło się już na tyle ciemno, aby móc obejrzeć gwiazdy, ale tam dostrzegłem tylko herb Kapitolu. Powoli rozkręcał się hymn. Ukazało mi się siedmiu trybutów z nieznanych mi dystryktów, którzy polegli w pierwszy, gorący dzień. Na koniec oczywiście nie mogło zabraknąć zdania : „Szczęśliwych igrzysk i niech los zawsze wam sprzyja!” Jak może los nam sprzyjać, skoro jesteśmy na arenie i żywa wyjdzie z tego jedna osoba? W mojej głowie rodziła się masa pytań - dlaczego zawodowcy tak przepadają za głodowymi igrzyskami? Przecież nie widać tutaj nic poza krwawą jatką. Teraz to już jest nie do pomyślenia… Po chwili nieco się uspokoiłem i położyłem pod górką, by nikt mnie nie zauważył. Odłożyłem mój srebrny łuk oraz kołczan, by znajdowały się w zasięgu ręki, bym miał się czym obronić... Niezmiernie cieszyłem się, że zdecydowałem się go wziąć, nie wiem, czy jakkolwiek poradziłbym sobie bez łuku. Rozłożyłem koc oraz wyciągnąłem nowiutki śpiwór, który znalazłem w plecaku leżącym w piramidzie. Ułożyłem się wygodnie w ciepłym śpiworze, po czym od razu odleciałem w krainę snów.

Śniły mi się dożynki, dystrykt pierwszy, masa ludzi, którzy czekają na tegorocznych trybutów. Przed nami stała kobieta o bardzo bladej cerze, z jasnymi, różowo-niebieskimi włosami.
- Kapitol i ich moda… - zakpiłem sobie. Na posadzce stały dwie szklane kule z ogromną ilością karteczek. I tak nie miały większego znaczenia, ponieważ każdy się zgłaszał. Kobieta puściła film odnośnie naszej nieufności wobec Kapitolu, gdy każdy się buntował oraz jak dystrykt trzynasty został zrównany z ziemią.
- No cóż, moi drodzy! - powiedziała radośnie. - Damy, zawsze maja pierwszeństwo! - podeszła bardzo wolnym krokiem, o mało się nie przewracając, i wyciągnęła karteczkę odczytując bardzo wyraźnie jej zawartość.
- Nora Kimbley! - o dziwo nikt się nie zgłosił. Brunetka o lekko kręconych włosach wspięła się na podest i stanęła z dumnie uniesioną głową koło kobiety.
- Oczywiście teraz czas na panów... - podeszła szybkim krokiem, wzięła karteczkę i odczytała moje imię i nazwisko. Zaraz, zaraz. Moje? Każdy odstąpił mi drogę. Widziałem zazdrość na ich twarzach, jakby chcieli zaprotestować i zgłosić się za mnie, jednak coś im odebrało mowę, a ja zastanawiałem się co. Ruszyłem szybko w stronę placu i również stanąłem obok kobiety, pachniała różami...

Sen się zmienił. Teraz siedziałem w pięknym, ozdobionym paletą kolorów pokoju. Nie byłem tam jednak sam, była tam kobieta, roztaczała wokół siebie aurę piękności. Od razu, gdy na nią spojrzałem, czułem ciepło w sercu.
- Witam cię, chłopcze. - powiedziała do mnie spokojnym głosem.
- Kim jesteś? - byłem prawie pewny, że skądś ją kojarzę.
- Wenus, Bogini piękności i miłości, twoja mama. - po tych słowach zabrakło mi tchu. Jakbym zaczął się dusić, chociaż wiedziałem, że to sen. Uczyłem się o Wenus i o innych Bogach Rzymskich i Greckich. Ona była rzymską Boginią, a jej grecki odpowiednik to Afrodyta. Ale… Jak to możliwe, że była moją matką? Wenus żyła w czasach, kiedy na ziemi panowali Bogowie Olimpijscy.
Podeszła do mnie. - Max, wiem, że dla ciebie to zwykły sen, ale nie jest tak jak myślisz. To, że ci się ukazuje to znak. Musisz uważać. Nastąpi przepowiednia, o której dowiesz się w najbliższym czasie. Świat zależy od waszej szóstki!
- Jakiej szóstki? - oczekiwałem odpowiedzi, jednak dostałem tylko miły uśmiech od Wenus i wszystko zmieniło się w pył. Sceneria zaczęła się przekształcać.

Ujrzałem tętniący życiem obóz, w którym biegały dzieciaki w pomarańczowych koszulkach z napisem „obóz półkrwi” dostrzegłem również konie?... Moment, to nie były konie. Dostrzegłem dziwne zwierzę, jedynie przypominająca to zwierzę. Górną część stanowiło ciało dorosłego mężczyzny. Znajdowały się tam również kozły, które wyglądem przypominały zwykłych ludzi.

Sen znów się zmienił, też znalazłem się w obozie, ale innym. Ludzie tutaj bardziej trzymali się zasad , panował tutaj spokój oraz dyscyplina, a dzieci biegały w fioletowych koszulkach z widniejącym napisem „obóz jupitera”. Usłyszałem dzwonek i w jednym momencie wszyscy zebrali się w wielkim pomieszczeniu… Wszystko w jednej chwili stało się zamglone, a ja się przebudziłem.

Był środek nocy. Nie zdążyłem nawet się otrząsnąć, gdy nagle coś dużego wyskoczyło z cienia prosto na mnie. Szybko wysunąłem się z śpiwora i chwyciłem łuk. Wymierzyłem strzała prosto w oko „lwa”. Czas magicznie się zatrzymał, a z ciemności nie pozostało nic. Zrobiło się ciepło, miło w sercu. Ujrzałem ją, kobietę ze snu, Wenus.
- Witaj mamo. - wydobył się ze mnie miły, ciepły głos. Jednak ona nic nie odpowiedziała, wskazała jedynie palcem na najbliższą, tętniącą życiem palmę, na której oparty był złoty łuk z pięknymi pozłacanymi strzałami, które zamiast metalowej końcówki miały ostro zaostrzone diamenty.
- Dziękuję… - chciałem powiedzieć coś więcej, ale jej już nie było. Dlaczego ona to dla mnie robi? Podbiegłem do promieniującego światłem łuku. Lew nadal stał w miejscu. Wziąłem swoją nową broń, zarzuciłem pozłacany kołczan na plecy. W tym samym momencie czas się wznowił. Od razu nałożyłem złotą strzałę na cięciwę i wycelowałem w serce tego ogromnego stworzenia. Nim zdążyłem się obejrzeć - diamentowy grot tkwił już w jego mięśniu, potocznie nazywanym sercem.
- O Bogowie! - wyszeptałem pod nosem. - To niewiarygodne! Byłem zaskoczony tym, co stało się przed chwilą. Wziąłem strzałę, którą wygrzebałem spośród ciepłego pyłu i włożyłem ją z powrotem do pozłacanego kołczana.
- Dziękuję Ci mamo. – powiedziałem, unosząc oczy ku górze. Nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie powiedziałem. Zawsze myślałem, ze ona nie żyje… Spakowałem się, narzuciłem plecak na ramię i ruszyłem dalej w poszukiwaniu innej kryjówki.


-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

No a więc pierwszy rozdział już jest! To znaczy był już dawno ale musiałem poczekać na pomoc przyjaciółki która znalazła trochę czasu aby pomóc mi z tym ( Max Harris ). Mam nadzieję że podobało się wam oraz zostaniecie z nami dalej ;)

środa, 27 listopada 2013

Prolog

Był to gorący obszar. Pustynia... Otoczona dolinami , wyżynami, sfinksami i piramidami. Gdzie nie gdzie przelatywał pustynny żuk , a spod piasku wykopywał się pustynny lis. Trzeba było uważnie patrzeć pod nogi gdyż młode skorpiony wychodziły, by pierwszy raz zobaczyć słońce. W oddali ukazywał się wąski strumyk z życiodajną wodą. Wypływał on z niewielkiej sawanny, gdzie każdy mógłby się napić i odpocząć, a nawet zrelaksować. Wyglądało to, jak idealne miejsce do spędzenia wakacji.Ciekawe zabytki, ciepły klimat , interesująca historia. Hahaha! Nic bardziej mylnego! W jednym momencie ziemia zadrżała i w centrum owej pustyni wynurzyła się piramida, zdobiona wymalowanymi na niej dość dziwnymi wojennymi wzorami. Tam znajdował się róg obfitości. Zaraz po tym zjawisku w okół budowli wynurzyło się 24 srebrnych komór. W tym samym momencie na niebie rozbłysnęły srebrne światła, wyglądające jak spadające gwiazdy, które po chwili przykryły niezrozumiałe napisy. Rozpoczęło się odliczanie:
 10
 -
 9
 -
 8
 -
 7
 -
 6
 -
 5
 -
 4
 -
 3
 -
 2
 -
 1
 -
 0
 ...
 Komory zostały otworzone...
 ,,Pomyślnych igrzysk i niech los Wam sprzyja!"
 .....................................